Droga do i od nienawiści [recenzja]
Końcówka lat osiemdziesiątych. Czas gwałtownych przemian. Powoli upada ZSRR. Zmienia się globalna gospodarka. Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu. Dawne wartości, afiliacje polityczne i normy stają się nieadekwatne do nowych wyzwań. Wykwitają nowe i wracają stare idee polityczne. Także te oparte na nienawiści.
Na przedmieściach Chicago, syn drobnych przedsiębiorców Christian Picciolini czuje się zagubiony i samotny. Ma czternaście lat. Pali dużo trawki i włóczy się z kolegami punkami. Nie znajduje jednak odpowiedzi na dręczące go pytania, ani oparcia w zajętych zarabianiem rodzicach. Szuka silnych, mocnych wzorców. Grupy, która sprawi, że poczuje się silny. Idei, która nada sens monotonnej codzienności. Pewnego dnia trafia na skinheada i nazistę Clarka Mitchella - i to spotkanie zmieni jego życie.
Ten na nowo tłumaczy mu świat. Trawkę promują komuniści i Żydzi, aby uczynić białych słabymi, opowiada. Punki to śmiecie i zdrajcy rasy. Czarni i Żydzi to podludzie. Sport, muzyka tożsamościowa, zdrowie, biała rasa – to stanie się jego nowym credo. Świat naprawi dopiero rasowa nazistowska rewolucja, a on i jego towarzysze się do niej przyczynią. Zaczyna słuchać Screwdrivera – legendarnej neonazistowskiej kapeli. Ci śpiewają: „Stoję i patrzę, jak mój kraj schodzi w błoto / Wszyscy jesteśmy winni. Wszyscy jesteśmy winni / Pozwalamy im przejąć kontrolę. Po prostu pozwoliliśmy im / Kiedyś mieliśmy imperium, a teraz mamy slumsy”. To przemawia do Piccoliniego. Chce działać. Chronić „białą rasę przed wyginięciem”.