Skip to main content
Search form

Materiały

Co nas nie zabije, to niekoniecznie nas wzmocni


Powodem do niepokoju są rozciągnięte w czasie konsekwencje pandemii. Tym bardziej, że nakładają się one na obecne od lat choroby współistniejące polskiej gospodarki: niską aktywność zawodową, szczególnie wśród kobiet, częstą dezaktywizację z powodu choroby czy ograniczonej sprawności, niedostateczną jakość i przepustowość sytemu usług publicznych, takich jak ochrona zdrowia czy edukacja - pisze Hanna Cichy z Polityki Insight.

Ochrona miejsc pracy i dochodów ludności miała być gwarantem tego, że po zakończeniu pandemii gospodarka szybko wróci na ścieżkę wzrostu. Po siedmiu miesiącach pandemii Polska wciąż jest krajem z jedną z najniższych stóp bezrobocia w Unii Europejskiej (mniej mają tylko Czesi). Za utrzymanie zatrudnienia w pierwszej połowie roku odpowiadała determinacja pracodawców, szeroki strumień rządowego wsparcia i powszechne przekonanie, że pandemia to silny, ale krótkotrwały szok. Drugiej, znacznie poważniejszej fali zachorowań i drugiej, nieco łagodniejszej fali obostrzeń, będzie jednak trudno stawić czoła. Długoterminowe konsekwencje gospodarcze i społeczne koronawirusa będziemy odczuwać co najmniej przez kilka kwartałów.

W zimowych miesiącach pojawi się wzrost bezrobocia, przybędzie też likwidacji i upadłości firm. Już teraz rośnie liczba otwartych postępowań restrukturyzacyjnych. Biuro Informacji Kredytowej informuje o rosnącym zadłużeniu m.in. gastronomii, a ubezpieczyciele należności donoszą o rosnącej częstotliwości niewypłacalności. Sektor usług, który wiosną notował blisko stuprocentowy spadek obrotów, ma za sobą również dosyć chude lato (wykorzystanie bazy noclegowej o ok. 25-30 proc. mniejsze w szczycie sezonu niż przed rokiem, nie odbyło się wiele wydarzeń kulturalnych czy imprez rodzinnych). W momencie powstawania tego tekstu zaproponowane przez rząd wsparcie dla objętych bardzo poważnymi restrykcjami usług jest raczej symboliczne, niż systemowe (postojowe i ulga od składek na ZUS za listopad). Nie pomoże też luźna polityka monetarna – cóż z tego, że oprocentowanie jest niskie, skoro banki, w najlepszymi interesie swoim i swoich akcjonariuszy, nie chcą udzielać kredytów firmom o bardzo wysokim ryzyku niewypłacalności. Wiele firm z branży gastronomicznej, turystycznej, rozrywkowo-kulturalnej, fitness, kosmetycznej, a także targowo-eventowej nie przetrwa kolejnych miesięcy wątłego popytu – a przecież dopóki pandemia trwa, czyli dopóki odpowiedni odsetek populacji nie nabierze odporności przez zaszczepienie lub przechorowanie, nie można mówić o powrocie do „business as usual”. 

Same usługi konsumenckie (plus branża targowa) to relatywnie niewielki segment polskiego rynku pracy – około 6 proc. Jednak gospodarka to system naczyń połączonych i w kolejnych miesiącach kryzys w usługach zacznie się rozlewać na inne sektory. Spadnie zapotrzebowanie na dostawy: żywności, mebli, sprzętu, środków chemicznych ze zwijających się branż. Osłabnie popyt konsumpcyjny gospodarstw domowych zwalnianych pracowników czy bankrutujących przedsiębiorców. Pandemia stała się też katalizatorem prognozowanego już wcześniej kryzysu w budownictwie – z jednej strony pogorszenie koniunktury i zaostrzenie polityki kredytowej ograniczyło popyt gospodarstw domowych na nowe mieszkania, z drugiej powszechne przejście na pracę zdalną zakwestionowało sens budowy kolejnych biurowców, z trzeciej zaciskające pasa samorządy ograniczyły inwestycje. Materiałochłonne budownictwo ma zaś dużo większy potencjał niż usługi, by infekować inne gałęzie gospodarki. W rezultacie 2021 r. upłynie pod znakiem rosnącego bezrobocia i gospodarczej stagnacji.

Wzrost bezrobocia będzie problemem, ale nie katastrofą. To, że w ostatnich dwóch latach przyzwyczailiśmy się, że 5-6 proc. ludności nie ma pracy, to w historii gospodarczej III RP ewenement. Jeszcze przed 2016 r. ten odsetek rzadko spadał poniżej 10 proc. Rosnące bezrobocie, nawet jeśli osiągnie poziom dwucyfrowy, nie spowoduje więc eksplozji ubóstwa czy zamieszek na ulicach. Pracę częściej tracić będą mieszkańcy miast, niż wsi. Ci pierwsi mają łatwiejszy dostęp do wsparcia i zdecydowanie więcej możliwości przekwalifikowania. W przeciągu kilku-kilkunastu miesięcy część zwolnionych kucharzy, fryzjerek czy trenerów fitness znajdzie nową pracę w odbudowujących się branżach, a część nabędzie nowych kwalifikacji i rozpocznie pracę w nowym zawodzie. Rosnąca liczba bezrobotnych będzie jednak sporym wyzwaniem, chociażby dla urzędów pracy czy ośrodków pomocy społecznej.

W dłuższej perspektywie bardziej niepokojącym zjawiskiem jest spadek aktywności zawodowej. Poza naturalnym procesem, wynikającym z przemian demograficznych, w II kwartale 2020 r.. liczba osób biernych zawodowo rosła, bo część ludzi świadomie wycofywała się z rynku pracy. Dotyczy to zarówno tych, którzy pracę stracili i nie zaczęli szukać nowej, jak i tych, którzy wcześniej pozostawali bez pracy, ale dążyli do zmiany tej sytuacji. Bierność przede wszystkim dotknęła kobiety. Według badania aktywności ekonomicznej ludności (BAEL) w II kwartale 2020 r. liczba biernych zawodowo kobiet wzrosła o 195 tys. w ujęciu rocznym (+2,4 proc.), podczas gdy biernych mężczyzn przybyło 23 tys. (+0,5 proc.). 35 proc. kobiet, które straciły pracę w wyniku zwolnienia lub wygaśnięcia umowy nie zaczęło jej szukać ze względu na obowiązki opiekuńcze – wysoki odsetek prawdopodobnie związany był z zamknięciem żłobków, przedszkoli i szkół. Ile z tych kobiet zdołało znaleźć pracę od września, a ile nie uwierzyło, że szkoły pozostaną otwarte jesienią?

Pandemia przyśpieszy również wycofywanie się z rynku pracy osób starszych, ryzykujących znacznie więcej przy potencjalnym zarażeniu, przeciętnie gorzej radzących sobie z technikami pracy i komunikacji na odległość, a już wkrótce także zachęcanych do przejścia na emeryturę przez pracodawców z sektora publicznego. Rozpoczęcie odchudzania administracji publicznej właśnie od emerytów oznacza, że decydenci nie odrobili lekcji z początku lat 90-tych: wypychanie starszych z rynku pracy nie służy ochronie młodszych przed bezrobociem. W rezultacie pogłębiającej się różnicy między aktywnością zawodową kobiet i mężczyzn i prawdopodobnego zahamowania trendu rosnącej aktywności osób w wieku przedemerytalnym i emerytalnym zmniejszy się zasób pracy, dostępny dla pracodawców w kolejnej fazie ożywienia. Osobom biernym trudno jest powrócić na rynek pracy, a pracodawcom i pośrednikom – trudniej do nich dotrzeć niż do bezrobotnych, aktywnie poszukujących zatrudnienia. Zwiększy się też obciążenie pracujących kosztami utrzymania pozostałych. 

Nie należy też zapominać o zdrowotnym aspekcie obecnego kryzysu. Naukowcy i praktycy coraz częściej piszą o tzw. long Covid – długotrwałych szkodach dla zdrowia spowodowanych przez koronawirusa. Wśród nich wymieniane są przewlekłe zmęczenie, ból i trudności z oddychaniem. Takie dolegliwości zmniejszają produktywność pracownika i zapewne będą powodować częstsze przerwy w pracy związane ze zwolnieniem chorobowym. W niektórych zawodach może to prowadzić do trwałej niezdolności do pracy. Pandemia, zarówno wiosną jak i jesienią, znacząco obciążyła system ochrony zdrowia, przez co nie odbywa się część planowanych wizyt, badań i zabiegów. Zwłoka, nawet jeśli nie stwarza bezpośredniego zagrożenia dla życia chorych, będzie pogłębiać ich dolegliwości i uczyni ich późniejsze leczenie bardziej czasochłonnym i mniej skutecznym. To znów przełoży się na wzrost absencji chorobowych i rezygnacji z pracy z powodu niezdolności do pracy czy konieczności opieki nad niesamodzielnym członkiem rodziny. Dla gospodarki oznacza to mniejsze moce wytwórcze, a dla społeczeństwa: koszty zdrowotne, również w wymiarze zdrowia psychicznego, obciążenie rodzin opieką i utrzymującą się jeszcze długo po zakończeniu pandemii zwiększoną presją na system ochrony zdrowia. 

Wbrew temu, czego można było spodziewać się wiosną, obserwując gwałtowne zamykanie światowej gospodarki czy oddziałujące na emocje sceny z Lombardii, pandemia koronawirusa nie przyniesie gospodarczej i społecznej katastrofy. Jej konsekwencje w wymiarze społecznym, zdrowotnym, politycznym i gospodarczym będą poważne, punktowo, na poziomie pojedynczych branż, regionów czy rodzin nawet tragiczne, ale w skali makro nie spowodują załamania obecnego systemu. Powodem do niepokoju są rozciągnięte w czasie konsekwencje pandemii. Tym bardziej, że nakładają się one na obecne od lat choroby współistniejące polskiej gospodarki: niską aktywność zawodową, szczególnie wśród kobiet, częstą dezaktywizację z powodu choroby czy ograniczonej sprawności, niedostateczną jakość i przepustowość sytemu usług publicznych, takich jak ochrona zdrowia czy edukacja. Czy zwiększone natężenie tych problemów wymusi na decydentach konsekwentne, oparte na wiedzy i doświadczeniu reformy systemowe? To w nich, a nie tylko w inwestycjach infrastrukturalnych tkwi klucz do wychodzenia z koronakryzysu i powrotu do stabilnego wzrostu i poprawy jakości życia. 

Hanna Cichy