Skip to main content Skip to page footer
Formularz wyszukiwania

Trzeci sektor na zakręcie

Organizacje pozarządowe – w jakim są stanie, z czym się mierzą, jaką powinny pełnić rolę? O tym, co zrobić, żeby przetrwać, konieczności powrotu do korzeni i wyzbycia się poczucia wyższości oraz jakich think-tanków brakuje w Polsce rozmawiamy z Agatą Dąmbską współzałożycielką i ekspertką Forum Od-nowa, niezależnej organizacji przygotowującej i wdrażającej zmiany systemowe dotyczące sektora publicznego.


CA MISO: W jakiej kondycji jest dziś polski trzeci sektor?

Agata Dąmbska: Złej. Skończyły się dobre lata, kiedy fundusze europejskie płynęły do NGO szerokim strumieniem. Teraz organizacje obrosły w piórka. Przestały szukać alternatywnych sposobów finansowania, skoncentrowały się na poszukiwaniu grantów i projektów unijnych albo na „wyciąganiu” pieniędzy z samorządu i – w mniejszym stopniu – z rządu.

Dodatkowo ten sektor się szalenie rozwarstwił – mamy zarejestrowanych 111 tys. fundacji i stowarzyszeń, ale aktywne jest 30-40 proc. Reszta działa zrywami – organizuje jedno wydarzenie w roku – albo trwa w uśpieniu. Istnieją też podmioty lokalne, małe (np. miłośnicy danej rzeki), i te wielkie, o zasięgu ogólnopolskim, „mainstreamowe” (Caritas, ZHP czy Fundacja Batorego).

Trzeci sektor jest w tej chwili na zakręcie. Pieniądze państwowe będą się kończyć, a samorządy niechętnie przekazują odpowiedzialność. Instytucje publiczne boją się wspierać organizacje pozarządowe, zwłaszcza te „nieprawomyślne”, które zajmują się np. uchodźcami. Polityka wkracza tu coraz silniej.

Usystematyzujmy zatem. Jakie są główne słabości tego sektora?

Główną jest to, że uwiesił się na klamce darczyńców państwowych. NGO powinny z definicji lokować się poza rządem, a u nas stają się niestety new-governmental organizations.

Słabo idzie współpraca z biznesem. Zderzają się tu sprzeczne oczekiwania – firmy chciałyby rzeczy spektakularnych, a organizacje pozarządowe często działają dla wąskiej grupy beneficjentów, nie robią wielkich akcji. Co ciekawe, upodobniły się do biznesu w tym sensie, że mają swoje zarządy, biura, sekretariaty i na to idzie bardzo dużo środków, ale nadal nie umieją z firmami rozmawiać. Trzeci sektor często uważa się za coś lepszego, ma wysokie mniemanie o sobie: my jesteśmy świetni, tylko nikt nas nie rozumie.

Kolejnym kłopotem jest to, że sektor „posiwiał”, skurczył się i stał wsobny – działacze się postarzeli się, a dopływu „świeżej krwi” nie ma. Młodzi nie garną się do wolontariatu.

Dlaczego?

Bo NGO nie wyrobiły sobie rozpoznawalnej, „fajnej” marki. Dla wielu  ludzi są  oldschoolowe. Zdarzają się organizacje, które nie mają nawet porządnego fanpage’a na Facebooku, konta na Instagramie, Twitterze. Są trochę wsteczne.

Wiele osób traktuje też pracę w trzecim sektorze jako zajęcie od 8:00 do 16:00. Owszem, skutkiem tej profesjonalizacji jest np. fakt, że ci ludzie potrafią rozliczyć grant czy zaaplikować po angielsku. Tylko że zatracili poczucie misji. Kiedyś szli do NGO, bo chcieli zmieniać świat, a teraz po prostu przychodzą do pracy.

NGO powinny z definicji lokować się poza rządem, a u nas stają się niestety new-governmental organizations.

Co to jest grantoza?

Trzeci sektor padł ofiarą środków unijnych, czyli właśnie tej nieszczęsnej grantozy. Zamiast realizować własną misję, organizacje dostosowują działania do wytycznych w konkursie, piszą „pod” grantodawcę. W związku z tym powstaje wiele zupełnie nietrafionych, nikomu niepotrzebnych projektów, a realizacja wartościowych działań nie dochodzi do skutku, bo akurat nie ma na nie grantu. Organizacje zatraciły swój kręgosłup, a ich funkcjonowanie to jeden wielki fundraising. Są oczywiście podmioty, które temu przeczą, ale to rzadkość. Każdy szef zarządu chce zbudować instytucję.

Jak zatem powinien się zmienić trzeci sektor, żeby odzyskać oddech?

Szukajmy darczyńców prywatnych. Jest trochę chętnych do współpracy firm, tylko trzeba je umieć przekonać. A trzeci sektor często idzie na łatwiznę: prościej złożyć projekt na grant niż pukać do drzwi biznesu. Bo w firmach za zgłoszonymi projektami trzeba chodzić, prosić, tłumaczyć czy cyzelować je wspólnie ze sponsorem. Trzeba umieć pokazać grantodawcy korzyści, jakie osiągnie ze wsparcia danego przedsięwzięcia.

Pojawia się też coraz więcej afer z udziałem trzeciego sektora, a i on sam nie jest szczególnie transparentny. Niezbędna byłaby przejrzysta sprawozdawczość, precyzyjne wykazywanie działań i ich efektów. Tymczasem tego nie ma. Nie wiadomo, jakie pieniądze przechodzą przez trzeci sektor – a to powinno być jawne, zwłaszcza jeśli są to pieniądze publiczne. Przy prywatnych można dyskutować, na ile transparentność naruszy interesy darczyńców. Oczywiście, organizacje muszą wykonywać pewne działania w ramach obowiązującego prawa, ale tego jest za mało.

Jak państwo może skłonić NGO, żeby o pieniądze zwracały się gdzie indziej, np. do biznesu?

Fatalnym pomysłem było przekazywanie 1 proc. podatku na organizacje pożytku publicznego (OPP). Powinno się tę zasadę zlikwidować, bo sprowadza się do mechanicznego dawania pieniędzy, najczęściej na specjalne subkonta. A cel jest taki, aby obywatele sami wybierali organizacje, którym chcą pomagać i formę, w jakiej chcą to czynić. Założenie ustawy było błędne, bo każda organizacja pozarządowa jest w pewnym sensie organizacją pożytku publicznego – robi rzeczy społecznie pożyteczne.

1 proc. zdecydowanie faworyzuje chore dzieci i biedne zwierzęta, bo na to ludzie najchętniej dają pieniądze. Wielu ludzi raz w roku wpłaci te 20-30 złotych (tyle wychodzi z podatku) i ma „odfajkowaną” pomoc za cały rok. To demoralizujący mechanizm. Ludzie często nie wiedzą nawet, czym jest organizacja, którą wsparli finansowo, tylko dają pieniądze na biednego Maciusia. Nie sprawdziła się idea, jaka przyświecała tworzeniu OPP (obecnie około 9 proc. NGO), których działalność spełnia określone ustawą kryteria pożytku publicznego.

Jeśli nie 1 proc., to co?

Jeżeli w ogóle odpis, to nie od podstawy opodatkowania, ale od samego podatku. Wówczas jeśli przekażę na jakiś cel 500 zł, podatek mi się zmniejszy o 500 zł. Z kolei zachęty podatkowe dla biznesu powinny być tak skonstruowane, żeby firmom nie tylko PR-owo, ale też finansowo opłacało się instytucjonalne, stałe wspieranie trzeciego sektora.

Bez argumentu finansowego firmy nie zechcą się dzielić. To nie muszą być żadne kokosy ani nawet wprost gotówka. Człowiek, który w małej miejscowości ma firmę zajmującą się np. budowlanką, może wesprzeć jakąś organizację, bo wie, że jeśli jego nazwisko będzie bardziej znane, dostanie więcej zleceń.

Organizacje pozarządowe muszą wyzbyć się wyższościowego tonu, nadmiernego zadurzenia w sobie, egocentryzmu. Jeśli tego nie zrobią, ludzie będą je coraz bardziej postrzegać jako odklejone od rzeczywistości.

A co ze społeczną odpowiedzialnością biznesu w Polsce?

Takie działania są w dużej mierze PR-owe, ale oczywiście przy okazji te firmy  robią też coś dobrego. Tylko, że ich jest za mało i głównie to korporacje międzynarodowe. Rodzime firmy rzadko współpracują z trzecim sektorem, ale to wynika po prostu z tego, że przeciętny Polak nie ma w zwyczaju się dzielić. Jak to mówią na wsi: „grabie grabią do siebie”.

Nie umiemy, czy nie chcemy dzielić się z innymi?

Jeśli już się dzielimy, to pieniędzmi. Spójrzmy na fenomen WOŚP: tam realnie zaangażowani są jedynie ci młodzi ludzie, którzy biegają z puszkami. Reszta osób jest z siebie niezwykle dumna, że ma czerwone serduszko na kurtce i wpłaciła 10 złotych. To fantastycznie, że ludzie te pieniądze dają, ale bardzo bym chciała, żeby oprócz tego każdy w ciągu roku pomógł trzem osobom, nawet staruszkowi z naprzeciwka wnosić torbę po schodach.

Na trzecim sektorze spoczywa ciężar edukacji proobywatelskiej, propomocowej, na rzecz drugiego człowieka, na rzecz altruizmu. A u nas ten sektor tego nie robi, nie uczy pomagać, zamknął się w sobie. Był genialny Marek Kotański, który postawił coś od zera, praktycznie zastąpił państwo, nie mające w latach 80. żadnego pomysłu na narastającą falę narkomanii czy zwiększającą się liczbę zakażonych wirusem HIV. Tam funkcjonowała świetna zasada, że najpierw my pomagamy tobie, a potem ty pomagasz następnym i w ten sposób oddajesz to, co dostałeś.

A jak zachęcić młodych ludzi do zaangażowania się w prace NGO?

Jak myślę o NGO to wyobrażam sobie dwie osoby: starszą panią o siwych włosach, w długiej spódnicy, taką inteligentkę z warszawskiego Żoliborza. Ona nie porwie młodych ludzi, choćby była najfajniejsza na świecie. Drugi to chłopak z laptopem, który siedzi na Zbawiksie [warszawski pl. Zbawiciela] nad cafe latte. A do młodych trzeba skierować konkretną ofertę: najpierw wolontariat, potem praca.

Organizacje pozarządowe muszą też wyzbyć się wyższościowego tonu, nadmiernego zadurzenia w sobie, egocentryzmu, wręcz narcyzmu. Jeśli tego nie zrobią, ludzie będą je coraz bardziej postrzegać jako odklejone od rzeczywistości.

Naszym NGO nie udało się dotrzeć do trendsetterów, dużych nazwisk, które mogłyby przyciągnąć młodych – i nie tylko. Bo jak celebryta pomaga, to zwykły człowiek też chętniej to zrobi. Można np. w serialach kreować pewne wzorce, tak jak się to robi m.in. w Stanach.

Porozmawiajmy teraz o think-tankach. Czy ich kondycja jest taka jak całego sektora?

Przede wszystkim jest ich w Polsce bardzo mało. Tu problemy są dwa. Pierwszy, systemowy: u nas nie wykształciło się coś, co funkcjonuje w krajach zachodnich, czyli że think-tanki stanowią zaplecze intelektualne partii, tak jak w Niemczech, USA czy Francji. Nie wiem, czy polskie partie wstydzą się think-tanków, czy one wstydzą się partii, ale skutek jest taki, że funkcjonują obok siebie.

Po drugie, w Polsce jest nikłe zapotrzebowanie na ich usługi. To nie dotyczy tylko obecnego rządu, ale wszystkich kolejnych: w gruncie rzeczy mają w nosie naukowe opracowania. Nam jako Forum Od-nowa udało się wiele rzeczy przeforsować u decydentów, jeśli chodzi o funkcjonowanie samorządów, ale to jest bardzo ciężka i niewdzięczna praca. Gdy wyrzucają drzwiami, trzeba wchodzić oknem.

Jak powinny być finansowane think-tanki?

Takie ośrodki z definicji muszą być przygotowane na długofalowe działanie, przez co bardzo im rosną koszty instytucjonalne. Dobrzy analitycy kosztują, a ekspertyzy wysokiej jakości nie napisze się w miesiąc.

Trzeba stworzyć jakąś formułę afiliacji think-tanków, żeby łożył na nie ten organ „parasolowy”. Może polityczne ośrodki analiz powinny być finansowane z pieniędzy na ekspertyzy, którymi dysponują partie? A jeśli chcą być politycznie samodzielne, to muszą szukać pieniędzy w biznesie, i to w wielu źródłach, bo inaczej się uzależnią.

W każdym razie trudno sobie wyobrazić, żeby łożył na nie zwykły Kowalski. Trochę nas w tej chwili na te think-tanki nie stać. Łatwiej będzie namówić ludzi, żeby pomogli bezdomnemu psu albo wsparli crowdfundingowo wydanie książki, niż żeby sfinansowali ekspertyzę np. o konsekwencjach 500+.

Ewentualnie można zrobić tak jak jest w niektórych krajach, że raporty są sprzedawane, a kupuje je państwo: rząd, parlament. Ale obawiam się, że u nas to by się nie udało, bo nie byłoby chętnych do kupna...

Jakich think tanków najbardziej brakuje w Polsce?

Tych lewicujących, które podejmowałyby tematykę społeczną. Kwestie ekonomiczne są relatywnie dobrze rozpoznane, ale nie istnieje np. żaden think-tank zajmujący się służbą zdrowia. Nie ma też cienia refleksji na temat polityki senioralnej, która za 10 lat uderzy jak grom w sektor publiczny. Z kolei mamy mnóstwo fundacji poświęconych sprawom edukacji, lecz brakuje przekrojowych raportów, a może wręcz projektów ustaw – całościowych, z oceną skutków regulacji. Bo think-tank ma pokazywać kompleksowe i „wdrażalne” rozwiązania. Oczywiście, decydent nie musi ich brać pod uwagę, ale think-tank stanowi bank pomysłów.

Nie mówiąc już o tym, że w USA każdy szanujący się senator czy kongresmen ma wokół siebie zaplecze eksperckie, taki swoisty think-tank. A u nas poseł czy senator ma politycznych asystentów, którzy zajmują się pisaniem mu postów na Twitterze.

W Polsce brakuje lewicujących think-tanków, które podejmowałyby tematykę społeczną. Kwestie ekonomiczne są relatywnie dobrze rozpoznane, ale nie istnieje np. żaden think-tank zajmujący się służbą zdrowia

Na koniec coś pozytywnego…

Nie chcę uchodzić za czarnowidza, bo są też jasne strony. NGO popełniają coraz mniej błędów proceduralnych, księgowych. Panuje w nich większy spokój, stabilizacja – jeśli ktoś pójdzie pracować do trzeciego sektora, to pewnie tam do końca życia zostanie. Kiedyś te organizacje powstawały i upadały – ale tak wyglądał też kapitalizm. Część z nich robi bardzo dobrą robotę w sferze publicznej: np. watchdogi, które pilnują legislacji czy podmioty prodemokratyczne. One wykonują solidną pracę u podstaw.

Na szczęście też, w Polsce wyrosła już spora klasa średnia, która coś osiągnęła, więc uczy się altruizmu. Czasy nam sprzyjają, bo społeczeństwo stopniowo się bogaci i zaczyna się dzielić – nie tylko pieniędzmi. Także własnym czasem czy umiejętnościami.

Rozmawiała Marta Tumidalska