Skip to main content
Search form

Polska szkoła jako zarządzanie kryzysem

Kim jest nauczycielka w Polsce 2021? Używam żeńskiej końcówki, bo statystycznie jest coraz starszą kobietą – ostatnie badania Eurostatu wskazują, że średni wiek nauczycieli w Polsce zbliża się do granicy 50-go roku życia. Statystyka zgadza się zatem z zadawnionym stereotypem: przeciętnej kobiety w średnim wieku, zazwyczaj w burej garsonce i z herbatą w kubku, posługującej się przestarzałymi metodami pracy - pisze Justyna Drath.


Co prawda, jeśli spojrzymy na sytuację bieżącą, szybko okaże się, że status ontologiczny tej postaci z wyobrażenia się sproblematyzował. Mówiąc krótko: nauczycielek ubywa (nauczycieli też). Według ostatnich danych w Polsce we wrześniu 2021 było aż kilkanaście tysięcy wakatów, a w listopadzie dyrektorzy nadal mają problem ze skompletowaniem kadry. Tylko w ubiegłym roku odeszło nas z pracy około 10 tysięcy, a w tym roku ta liczba będzie prawdopodobnie dużo większa. Skala odpływu z zawodu jest tak trudna do zbagatelizowania, że nawet Rzecznik Praw Obywatelskich prof. Marcin Wiącek w październiku zwrócił uwagę ministrowi Czarnkowi na zagrożenie, jakie stwarza ona dla konstytucyjnego prawa do nauki. Kolejni rodzice alarmują, że są miejsca, w których lekcje chemii czy polskiego nie odbyły się od początku roku. Z raportów naukowych, ale też licznych reportaży i publicystyki wynika, że na przyczyny odejść i braku nowych chętnych do zawodu składają się: wypalenie, przepracowanie oraz niskie zarobki. Bo, przypomnijmy, pensja nauczyciela stażysty to nadal niewiele ponad dwa tysiące na rękę, co w czasach przyspieszającej inflacji nie sprzyja raczej temu, by wielu ludzi się do tego zawodu garnęło.

Na razie MEiN odpowiada na tę sytuację projektami zaradczymi, z których wynika, że będzie raczej dolewał oliwy do ognia niż gasił pożar. Przewrotnie bowiem dołoży: do obecnego przepracowania – więcej godzin pensum, co rzekome podwyżki uczyni de facto obniżkami płac. A do wspomnianego wypalenia – obarczając nauczycieli coraz większą odpowiedzialnością ideologiczną choćby poprzez ograniczenie ich prawa do swobodnego doboru zajęć dodatkowych.  

Skala odpływu nauczycieli z zawodu jest tak trudna do zbagatelizowania, że nawet Rzecznik Praw Obywatelskich prof. Marcin Wiącek w październiku zwrócił uwagę ministrowi Czarnkowi na zagrożenie, jakie stwarza ona dla konstytucyjnego prawa do nauki.

Szkoła to system naczyń połączonych, organizm oparty na wspólnocie, na który składają się nie tylko procesy związane z przekazywaniem i przyswajaniem wiedzy, ale też społeczność, przepisy, przestrzeń, środowisko i atmosfera. Także ta związana z poczuciem stałości i bezpieczeństwa – lub jego brakiem. I to zwłaszcza atmosfera robi się coraz gorsza, bo nie pomagają jej ani kolejne fale zakażeń związane z różnymi wariantami wirusa, ani zapowiedzi rządowych reform, zarówno tych ideologicznych, jak i związanych z ograniczeniem autonomii dyrekcji. Nie pomaga również kryzys płacowy i wakatowy. Już teraz wiemy, że system – podobnie jak np. w ochronie zdrowia – trzyma się i spina na wysiłku tych, którzy pracują ponad etat. Tak naprawdę więc trzyma się na zapałkach, kleju biurowym i resztkach nauczycielskiej energii.

Rzecz w tym, że również tej ostatniej zadano ostatnio co najmniej trzy znaczące kryzysowe ciosy. Pierwszym, wzmagającym chaos i poczucie frustracji była reforma ustroju szkolnego, która zlikwidowała gimnazja. O jej wpływie na wyrównywanie szans i poczucie bezpieczeństwa uczniów – wiemy już sporo, ale warto przypomnieć, że mocno podkopała również poczucie sprawczości nauczycieli i wypracowanych przez lata w szkole progresywnych rozwiązań. Drugim momentem zapaści był przegrany strajk i medialna kampania pogardy, która mu towarzyszyła, a w ich efekcie – poczucie osamotnienia, daremności starań i rozczarowania, że edukacja nie może w Polsce stać się wspólną sprawą i nie mobilizuje do walki ani politycznego oporu tak, jak choćby walka o prawo do aborcji. Trzecim etapem kryzysu i trzecim ciosem była pandemia – odpowiedzialność za nauczanie zdalne przeniesiono całkowicie na barki nauczycielek i nauczycieli za pomocą magicznych haseł. Pedagodzy przyzwyczajeni do nieustannego zarządzania kryzysem, którego sztabem i areną są co dzień klasa, korytarz i pokój nauczycielski mieli i tym razem podjąć wysiłek łatania dziur w rzeczywistości. Chociaż tym razem stan przygotowania przez resort szkół do pandemii zostawił im do załatania właściwie tylko samą dziurę.

Już teraz wiemy, że system – podobnie jak np. w ochronie zdrowia – trzyma się i spina na wysiłku tych, którzy pracują ponad etat. Tak naprawdę więc trzyma się na zapałkach, kleju biurowym i resztkach nauczycielskiej energii.

A jednak poradziliśmy sobie z tą sytuacją, po prostu dlatego, że poruszanie się po szkolnej codzienności jak po torze przeszkód polska nauczycielka ma opanowane do perfekcji. Jadąc metrem, w drodze do pracy, z wiszącą na niej torbą przeładowaną zakupionymi (za własne pieniądze) kredkami i flamastrami oraz klasówkami (których przecież nie ma gdzie sprawdzać w przestrzeni szkoły), przegląda memy o zimnych kawach, których nawet nie ma czasu wypić. Zanim wysiądzie, zdąży jeszcze zakląć, że zapomniała zabrać (własnego) zapasowego kabla HDMI do rzutnika, tak się składa, że najbardziej deficytowego towaru szkoły. Po wejściu do pokoju nauczycielskiego zastanawia się, jak umieścić wszystkie materiały: część w jednej małej szafce, część na stałym miejscu do siedzenia w pokoju. Ten kto je dostaje, spędza tam swe zawodowe dożywocie, pielęgnując swoje pół metra stolika - jedyny skrawek przestrzeni, z której nie można wyjść poza swoją krawędź. Potem nauczycielka ustawia się w kolejce do psującego się ksero – w tych zawodach wygrywają ci, którzy na studiach chodzili na warsztaty na temat zaciętego papieru, bo przecież nie wykłady o symbolistach francuskich. Zresztą sam papier też trzeba jakoś sobie zdobyć, mimo dozowanych racji: na przykład wyżebrać składkę od klasy. Na przerwie upokarza jeszcze walka o kluczyk do toalety, zresztą w 10 minut i tak nie ma czasu by do niej dotrzeć: trzeba odnieść dziennik, pogadać wychowawczo z kimś, kto ostatnio opuszcza zajęcia i ma niepokojąco smutną minę.

Kiedy więc w covidowej rzeczywistości doszła do tego konieczność opanowania nowych narzędzi: dydaktycznych i wychowawczych, założenie miliona oddolnych grup pomocowych na Facebooku (wymieniających się pomysłami i materiałami) czy choćby kursy doszkalające z nowych technologii – nauczyciele poradzili sobie z tym odruchowo, jak z każdą wybuchającą lub tykającą bombą w niedoinwestowanej rzeczywistości. Zresztą, kombinowanie jak przetrwać w chropowatej codzienności i tak od lat już absorbowało większość ich energii. Sami uczący nawet nie zauważyli tego wysiłku, który wykonali w zastępstwie decydentów. Ani też nikt inny im za to nie podziękował ani nie klaskał, zaabsorbowany zapewne dezorganizacją własnego życia domowego w pandemii.

Mimo iż stereotyp ukazuje nauczyciela analizującego swój smutny los – polska nauczycielka niespecjalnie ma na to czas, za bardzo pochłonięta jest emocjonalnym i logistycznym zarządzaniem nieustannymi kryzysami.

Amerykańska antropolożka Elizabeth Dunn w książce „Prywatyzując Polskę” opisuje zmagania z transformacją ustrojową i zmianą przyzwyczajeń pracowników fabryki Alima – Gerber produkującej odżywki dla dzieci. Zwraca uwagę na fakt, że wbrew stereotypom na temat socjalistycznych robotników potrafiących tylko biernie odtwarzać rutynę i stare schematy, byli oni przyzwyczajeni do kreatywności, pomysłowości i spontanicznej organizacji. Wszystko to w związku z koniecznością wyrównywania niedoborów, braków, przestojów i awarii, będących wówczas codziennością. Tak samo polscy nauczyciele, obarczeni wizerunkiem skostniałych, nieotwartych na zmiany, nieumiejętnie korzystających z technologii muszą w rzeczywistości wykazywać nie tylko „elastyczność”, ale też dużą pomysłowość. W ostatnich dwóch latach okazało się również, że byli w stanie niemal bez wsparcia nadrobić – faktycznie istniejące – braki technologicznych kompetencji. Ale też fakt, że nikt tego nie zauważał, a nie tylko rażąco niskie zarobki, stają się przyczyną coraz częstszych odejść.

Mimo iż stereotyp ukazuje nauczyciela analizującego swój smutny los – polska nauczycielka niespecjalnie ma na to czas, za bardzo pochłonięta jest emocjonalnym i logistycznym zarządzaniem nieustannymi kryzysami. A to przez „niekryzysowe” działanie definiuje się praca w oświacie. Akurat ci, którzy tej samoświadomości mają więcej, często odchodzą: do innej pracy albo szkoły niepublicznej, w której może i nie ma znacząco większych zarobków, ale przynajmniej codzienność wydaje się daleko mniej frustrująca.

Dyskusja o tym, jakim chcę być nauczycielem, czego mam uczyć we współczesnym świecie – jest dziś konieczna. Nie ma jednak przestrzeni, aby mogła się toczyć – w tej dziurawej codzienności, w której cała para idzie w kombinowanie, jak podtrzymać wątłą konstrukcję szkoły. Zmęczenie podtrzymywaniem status quo, jakim jest polska oświata nie pozwala na zadanie tych poważniejszych pytań: o to kim jest i być powinna polska nauczycielka, kiedy nie stoi w kolejce do ksero? Czego chciałaby uczyć, czego chciałaby się nauczyć sama i jak widzi rolę polskiej szkoły? Momenty kryzysowe, a z takim mamy obecnie do czynienia, powinny służyć przedefiniowaniu roli nauczycieli i szkoły. Nikt jednak nie będzie w stanie przeprowadzić tych analiz (o rozwiązaniach nie mówiąc), dopóki polska nauczycielka sama nie zrozumie skali swojej sprawczości. Ale też, dopóki w jej pracy nie pojawi się przestrzeń, która umożliwi coś więcej, niż tylko myślenie o przetrwaniu.

Artykuł jest związany z II edycją Kongresu PRACA – nowa solidarność?, który odbył się 30 listopada 2021 r. i był poświęcony pracy w zawodach sektora publicznego, m.in. pracy nauczycieli, medyków oraz pracowników szeroko rozumianej służby publicznej.

_____________________________________

O autorce:

Justyna Drath - absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na UJ. Nauczycielka, działaczka społeczna, członkini ZNP. Publicystka, pisze do Krytyki Politycznej, Dialogu i Oko.press.