Skip to main content
Search form

Tekst, którego nikt nie przeczyta

Każdej wiosny, gdy Biblioteka Narodowa publikuje wyniki badań stanu czytelnictwa, media alarmują, że Polacy nie czytają. Jednak dokładna lektura raportów BN pozwala na coś więcej, niż poznanie liczby (nie)czytanych książek. Z raportów wyłania się obraz przemian społeczno-kulturowych i nie jest to obraz optymistyczny - analiza Marcina Hinza.


Podstawowe fakty są następujące: w ubiegłym roku przynajmniej jedną książkę przeczytało tylko 38% dorosłych Polaków. Jest to wskaźnik stabilny od dekady. Warto jednak tę informację doprecyzować, bowiem kryteria przyjmowane w dorocznych pomiarach Biblioteki Narodowej są bardzo tolerancyjne. Biorąc pod uwagę, jak zostało sformułowane pytanie, nie można mieć pewności, że badani faktycznie przeczytali przynajmniej jedną książkę. Pytanie brzmi bowiem następująco:

 Czy w ciągu ostatnich 12 miesięcy tzn. od listopada 2016 do listopada 2017 r. czytał(-a) Pan(-i), w całości lub w fragmencie albo przeglądał(-a) Pan(-i) jakieś książki?.

Krótko mówiąc wystarczy choćby raz w ciągu roku sprawdzić coś w encyklopedii, podręczniku czy publikacji fachowej albo po prostu przejrzeć książkę czekając w kolejce do kasy w dyskoncie (sklepy ogólnospożywcze stały się bardzo ważnym wolumenowo miejscem sprzedaży książek), żeby zaliczyć się w poczet „czytelników książek” (określenie z raportu BN). W związku z tym stwierdzenie, że 2/3 Polaków nie czyta wydaje się za słabe, należałoby powiedzieć, że nie mają oni z książkami najmniejszej choćby styczności.

Ponad połowa Polaków w miesiącu poprzedzającym badanie nie przeczytała nawet jednego tekstu dłuższego od 3 stron.

A to nie koniec złych wiadomości. Wskaźnikiem, który spadł od przełomu wieków jeszcze bardziej znacząco jest odsetek hard userów, czyli osób deklarujących lekturę 7 i więcej książek rocznie. Liczba takich osób zmniejszyła się blisko trzykrotnie (z 24% w 2000 r. do 8-10% w ostatnich 3 pomiarach). Te zmiany można(by) tłumaczyć przyczynami technologicznymi – źródła elektroniczne pozwalają na szybsze odnalezienie informacji, internet sprzyja kulturze fragmentu itd. Niestety, ale taką interpretację w pewnym stopniu falsyfikuje analiza odpowiedzi na nowe pytanie, zadawane od kilku lat w badaniach BN. Badanych pyta się już nie tylko o lekturę książek, ale dodatkowo o czytanie „tekstów dłuższych niż 3 strony”. Jak się okazuje, wskaźnik liczby osób, które taką lekturę zadeklarowały, jest niewiele wyższy od wskaźnika czytelnictwa książek i również spada – z 58% w 2012 r. do 46% w 2016 r.  Mówiąc najprościej: ponad połowa Polaków w miesiącu poprzedzającym badanie nie przeczytała nawet jednego tekstu dłuższego od 3 stron. A prawdopodobnie w innych miesiącach również nie.

To nie wszystko – najmniej czytają osoby najstarsze, odsetek nieczytających w grupie 60 i więcej lat wynosi 70% (a wśród mężczyzn w tym wieku – aż 78%).

Dane przede wszystkim negują obiegową opinię, jakoby to najmłodsi najmniej czytali – jest dokładnie odwrotnie, a badani najczęściej kończą praktyki lekturowe wraz z zakończeniem edukacji.

Warto ponadto zauważyć, że badani z najmniej czytającej grupy wiekowej, to jednocześnie grupa, która najrzadziej korzysta z internetu. A zatem, nawet jeśli tłumaczenie poziomu czytelnictwa rozwojem nowych technologii nie jest całkiem fałszywe, to co najmniej niepełne. Jest jeszcze jeden aspekt zjawiska – najmniej czytający to ci, którzy zaczynali czytać (lub nie czytać) w czasach PRL-u, w którym przeżyli co najmniej 30 lat. To z kolei każe się zastanowić….

Czy kiedyś było lepiej?

Główny bohater „O północy w Paryżu” Woody’ego Allena cierpi na gold-age-thinking – obsesyjne przekonanie, że kiedyś (w tym wypadku w latach 20. XX wieku) było lepiej. Na tę samą przypadłość cierpi znaczna część polskich środowisk opiniotwórczych, które widzą w czasach PRL-u nieomal złoty wiek polskiej kultury, zwłaszcza jeśli chodzi o czytelnictwo oraz poziom mass mediów. Dość powszechne jest przekonanie, że wówczas wydawano w większości książki wybitne i świetnie zredagowane, po które następnie ustawiały się kolejki złaknionych literatury obywateli. A jeśli ktoś był już zmęczony lekturą, mógł wieczorem obejrzeć Teatr Telewizji albo Kabaret Starszych Panów, a nie – jak dziś – kolejny sitcom lub reality show.

Trzeba powiedzieć wprost, że to perspektywa wielkomiejskiego inteligenta, której nie potwierdzają żadne dane odnoszące się do całego kraju, a zwłaszcza do najmniejszych ośrodków miejskich i wsi. Nie wiemy zatem, czy obecni nieczytający 60-latkowie (i starsi) czytali w czasach PRL-u, bowiem nie istnieją porównywalne dane stanu czytelnictwa za tamten okres. Wiadomo natomiast na pewno, że oferta wydawnicza była zdecydowanie uboższa. Liczba wydawanych rocznie książek zaczęła wzrastać dopiero od początku lat 90. i był to wzrost aż trzykrotny – z ok. 10 tys. (co było stałem poziomem utrzymującym się od początku lat 70.), do rekordowych 36 tys. książek wydanych w 2017 r. Zatem wiedza, którą dysponujemy, ogranicza się do tego, że w czasach PRL-u wydawano mniej książek, za to w większych nakładach.

Wśród osób, które nie przeczytały w ubiegłym roku żadnej książki, ani nawet tekstu dłuższego niż 3 strony, występuje także znaczący odsetek studentów.

W inteligenckich wspomnieniach PRL-u przywołuje się także telewizję publiczną, która stała na wyższym poziomie i prezentowała bogatszą ofertę kulturalną. Nie polemizując z tą tezą warto przypomnieć, że w tamtym okresie telewizja sprowadzała się do 2 kanałów o niewiadomej oglądalności (pomiary telemetryczne prowadzone są w Polsce dopiero od 1996 r.). Po pierwsze zatem nie wiemy, ile osób i z jakich klas społecznych oglądało propozycje programowe takie, jak Teatr Telewizji, po drugie z kolei wiemy, że nie istniała wówczas kontrpropozycja programowa.

Obecnie w Polsce nadaje 230 kanałów telewizyjnych, co daje ogromne możliwości wyboru i powoduje coraz większe rozdrobnienie oglądalności, zwłaszcza stacji tematycznych. Nie ma powodu sądzić, że gdyby w telewizji publicznej nadawano wyłącznie programy prezentujące kulturę wysoką, ludzie by ją oglądali. Do myślenia daje tu przykład TVP Kultura, od kilku lat nadawanej z multipleksu bezpłatnej telewizji naziemnej. Popularność tej ambitnej i powszechnie dostępnej stacji jest znikoma. Jak wynika z badań Nielsen Audience Measurement, udział TVP Kultura w oglądalności spada i w ubiegłym roku wyniósł średnio 0,41%, co przekłada się na… 26 tys. widzów w skali kraju. Dla porównania TVN24, która nie jest dostępna na multipleksie, ma średnio 10 razy więcej odbiorców.

Koniec wstydu

Jednak to, że wcześniej nie było znacznie lepiej pod względem udziału w kulturze, nie powinno nikogo uspokajać. Od początku przemian ustrojowych nastąpiły zmiany, które teoretycznie powinny doprowadzić do wzrostu wskaźników czytelnictwa, do czego, jak już wiemy, nie doszło.

W rozważaniach na temat czytelnictwa i, szerzej, udziału w kulturze, warto odnieść się przede wszystkim do zmian w szkolnictwie wyższym, które w przeciągu ostatniego ćwierćwiecza zostało umasowione. Współczynnik skolaryzacji brutto, czyli stosunek liczby studentów do całej populacji osób w wieku 19-24 rósł od początku transformacji skokowo – od 12,9% w 1990 r. do rekordowego 53,8% w 2010 r. W kolejnych latach wskaźnik odrobinę spadł i utrzymuje się na stałym poziomie blisko 50% (47,4% na koniec 2016 r.). Liczba studentów zwiększyła się zatem kilkakrotnie i utrzymuje się na bezprecedensowym, rekordowym poziomie. Nie wchodząc już w szczegółowe rozważania statystyczne można stwierdzić, że wśród osób, które nie przeczytały w ubiegłym roku żadnej książki, ani nawet tekstu dłuższego niż 3 strony, występuje także znaczący odsetek studentów.

Nie trzeba snobować się na lekturę książek, nie trzeba ukrywać swojego światopoglądu czy słuchać disco-polo po kryjomu. Internet przyspieszył proces kwestionowania ugruntowanych hierarchii oraz utraty znaczenia autorytetów, a w konsekwencji wyzwolił nas od wstydu.  

Z kolei dokładnie w latach 2005-2009 odnotowano największy, skokowy wzrost wskaźnika penetracji internetu w Polsce (odsetek gospodarstw domowych z dostępem do internetu) – z 30% w 2005 r. do 59% w 2009 r. Właśnie w tym okresie odnotowano nagły spadek czytelnictwa, utrzymujący się do dziś. Z jednej strony może to częściowo potwierdzać proste i najczęstsze uzasadnienie tego spadku – na masową skalę zwiększa się dostęp do innych źródeł informacji, pojawiają się także nowe rozrywki, które zastępują m.in. lekturę książek w czasie wolnym. Jednak to wytłumaczenie zbyt proste i niewystarczające – wskaźnik penetracji internetu rośnie nadal, osiągając już poziom 82% (a w gospodarstwach domowych z dziećmi aż 98,8%), co nie jest skorelowane z dalszym spadkiem czytelnictwa, który zatrzymał się w 2008 r.

Rozwój i upowszechnianie technologii miały przyczynić się do budowy społeczeństwa wiedzy, społeczeństwa informacyjnego. Można odnieść wrażenie, że stało się całkowicie odwrotnie – zasklepiając się we własnych bańkach informacyjnych utwierdzamy się w przekonaniu, że nasze postawy są właściwe, a w każdym razie akceptowalne. Nie trzeba snobować się na lekturę książek, nie trzeba ukrywać swojego światopoglądu czy słuchać disco-polo po kryjomu. Internet przyspieszył proces kwestionowania ugruntowanych hierarchii oraz utraty znaczenia autorytetów, a w konsekwencji wyzwolił nas od wstydu.  

Właśnie przywołane disco-polo jest tu może najlepszym przykładem. Muzyka, która przez lata była całkowicie nieobecna w mediach głównego nurtu, tak naprawdę nigdy nie straciła na popularności. I jeśli dziś niektórych dziwi obecność Sławomira w telewizji publicznej, to powinni pamiętać, że Sławomir nie wziął się znikąd, a jego „Miłość w Zakopanem”, to niejedyny teledysk disco-polo, którego liczba wyświetleń na YouTubie przekracza 100 mln. Internet bowiem w pierwszej kolejności pozwolił na anonimizację praktyk kulturowych, które w części społeczeństwa uważano za wstydliwe, a następnie uświadomił zainteresowanym, że popularność tych praktyk jest znacząca. W konsekwencji wyszły one z pełną mocą do realu. I tak artyści disco-polo zaczęli pojawiać się na przykład na… organizowanych przez studentów juwenaliach. Początkowo trochę dla żartu, trochę ironicznie, a teraz już całkiem poważnie. I może to przypadek, ale dokładnie od 10 lat studenci stołecznej Wojskowej Akademii Technicznej organizują „MegaWAT”, czyli juwenalia składające się wyłącznie z disco-polo. Tak jest, dokładnie od tego roku, w którym spadł deklaratywny poziom czytelnictwa.

Być może zatem upowszechnienie się internetu nie wpłynęło na spadek czytelnictwa, tylko na spadek deklaracji czytania? To różnica na pozór drobna, ale w gruncie rzeczy fundamentalna, bowiem może oznaczać, że nie przestaliśmy jako społeczeństwo czytać, tylko przestaliśmy się nieczytania wstydzić.

Wielkie kłamstewka (czyli co czytamy)

A jednak wydaje się, że część społeczeństwa, być może ta z najwyższym kapitałem kulturowym, nadal wstydzi się nieczytania. Porównywalne wyniki pomiaru prowadzonego od lat przez Bibliotekę Narodową z pewnością świadczą o jego rzetelności, ale niekoniecznie o pełnej trafności. Badania czytelnictwa są wyłącznie deklaratywne, nie dysponujemy i nie możemy dysponować twardymi danymi na podobieństwo panelu telemetrycznego. Wiadomo natomiast, że ludzie z różnych przyczyn w badaniach prawdę ukrywają, okrawają, koloryzują, a czasem po prostu całkiem się z nią mijają, chcąc budować swój lepszy wizerunek. Być może zatem poziom czytelnictwa wykazywany w badaniach jest nadal zawyżony. Trudno tę tezę jednoznacznie udowodnić, jednak stoją za nią poważne przesłanki.

Choć w Polsce rośnie liczba wydawanych pozycji, to systematycznie spadają średnie nakłady, szacowane obecnie na 2-3 tys. egzemplarzy.

W 2016 r. Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku opublikował raport „Kulturalna hierarchia”, którego główną częścią jest analiza wyników badania CATI na reprezentatywnej próbie dorosłych Polaków, zrealizowanego w lipcu 2015 r. Badanych pytano m.in. o ulubione książki, a na podstawie odpowiedzi ułożono ranking 10 najpopularniejszych książek. Znalazło się w nim aż 5 lektur szkolnych („Potop”, „Krzyżacy”, „Quo Vadis”, „Pan Tadeusz” oraz „W pustyni i w puszczy”), przy czym ostatnia z nich to jedna z 3 książek dla dzieci i młodzieży, które znalazły się w zestawieniu (obok niej „Harry Potter” i „Świat Zofii”). Ranking uzupełniają „Wiedźmin”, „Pięćdziesiąt twarzy Greya” oraz „Milczenie owiec”.

Badacze z gdańskiego instytutu dodatkowe podzielili ranking na ulubione książki respondentów z wysoką i niską pozycją społeczną (w pierwszej grupie 65% badanych zadeklarowało ogólnie regularne czytanie książek, w drugiej – 39%). Różnice oczywiście są i warto na nie wskazywać, ale ich analiza potwierdza, że niezależnie od pozycji społecznej i deklarowanej aktywności czytelniczej jako ulubione książki wskazujemy lektury szkolne uzupełniane o literaturę popularną. Dodać należy, że w rankingu stworzonym z deklaracji osób z niską pozycją społeczną znalazło się już 7 lektur szkolnych, a także… Biblia.

O ile obecność książek popularnych w rankingu ulubionych nie budzi zdziwienia, o tyle nadreprezentacja lektur szkolnych oraz książek dla dzieci i młodzieży budzi co najmniej zastanowienie. Czy jest możliwe, żeby regularni czytelnicy jako swoje ulubione pozycje wskazywali lektury szkolne, w tym 4 książki Sienkiewicza? Teoretycznie oczywiście tak, jednak intuicja badawcza podpowiada, że regularny czytelnik wskazałby raczej na trochę inne lektury – ostatnio przeczytane, te które jakoś uformowały go w dorosłym życiu czy po prostu wywarły na nim największe wrażenie.  

Na marginesie należy dodać, że również badacze Biblioteki Narodowej próbowali w 2016 r. ustalić ulubione książki Polaków, ale robili to za pomocą innej metodologii. Ankietowani zostali zapytani, „czy mają ulubioną książkę”. Twierdząco na to pytanie odpowiedziało zaledwie 10% Polaków i tylko oni zostali poproszeni o wymienienie konkretnych ulubionych pozycji. Wymieniono ich tak niewiele, że wyniki nie pozwalają na wnioskowanie statystyczne. Ponadto badani deklarujący lekturę co najmniej jednej książki proszeni są o wskazanie tytułów tych lektur – wyniki są mocno rozproszone, ale tu również, jak w badaniu gdańskim, od lat przoduje Henryk Sienkiewicz.

Biblioteka – potencjalne lokalne centrum społeczeństwa obywatelskiego

Swego rodzaju bezpiecznikiem poziomu czytelnictwa pozostają biblioteki publiczne. To jedyne instytucje kultury, które znajdują się i muszą się znajdować w każdej gminie na terenie Polski (art. 19 ustawy o bibliotekach). W praktyce w Polsce istnieje bibliotek publicznych znacząco więcej niż gmin – według ostatnich danych jest ich wraz z filami 7984. Zapisanych jest do nich łącznie 6 mln czytelników, którzy rocznie dokonują ponad 110 mln wypożyczeń (średnio 18 wypożyczonych woluminów na jednego zapisanego czytelnika).  Choć każdy z tych wskaźników w ostatnich latach mniej lub bardziej spadł, to i tak ich zestawienie pozwala na odrobinę optymizmu, choć nie bez dozy sceptycyzmu.

Istnienie takiej liczby bibliotek, co do zasady bezpłatnych, gwarantuje dostępność książek, jednak przykład TVP Kultura najjaskrawiej udowadnia, że dostępność kultury jest warunkiem koniecznym, ale zdecydowanie niewystarczającym. Zresztą, jeśli przyjrzeć się rynkowi wydawniczemu, to widać, że kształt jego oferty również nie musi przekładać się na entuzjazm do czytania. Rekordowe 36 tysiące książek wydane w 2017 r. to wbrew pozorom wciąż stosunkowo niewiele – dla porównania w Niemczech rocznie wychodzi ok. 110 tys. tytułów, a w Hiszpanii i Francji blisko 100 tys. Jest to znacząco więcej w liczbach rzeczywistych, ale i w odniesieniu do liczby mieszkańców. Ponadto, choć w Polsce rośnie liczba wydawanych pozycji, to systematycznie spadają średnie nakłady, szacowane obecnie na 2-3 tys. egzemplarzy. Łączna roczna sprzedaż książek, mimo wzrostu liczby wydawanych tytułów, tylko w ostatnich latach spadła o 27% (z 139 mln egzemplarzy w 2005 r. do 102 mln egzemplarzy w 2015 r.). Inną kwestią jest dostępność nowości wydawniczych w gminnych bibliotekach – w ostatnich latach poprawiająca się dzięki programom realizowanym przez Instytut Książki.

Zmienną, która ma największy wpływ na wskaźnik czytelnictwa oraz na pozostanie wewnątrz kultury pisma, jest wskaźnik czytelnictwa… rodziców badanych.

Dlatego, żeby współczesna biblioteka była atrakcyjna, musi oferować coś więcej niż tradycyjna wypożyczalnia. Zwłaszcza w gminach, gdzie biblioteka to jedyna instytucja kultury, powinna ona stanowić multimedialne centrum wiedzy, okno na świat kultury, ale i atrakcyjne miejsce spotkań lokalnej wspólnoty. Kapitalnym przykładem biblioteki, która odrobiła tę lekcję jest „Stacja Kultury” w pomorskiej Rumi, której czytelnia powstała w 2014 r. w dawnej… poczekalni działającego dworca. Nowa biblioteka działa w ramach niezwykle atrakcyjnej i inkluzywnej koncepcji architektonicznej, a w konsekwencji od momentu otwarcia nowej siedziby liczba czytelników korzystających z biblioteki wzrosła o ok. 50%.

Z kolei biblioteka publiczna w zaledwie 7-tysięcznym Barcinie już trzykrotnie wygrywała ranking najlepszych bibliotek w Polsce przeprowadzany od 2011 r. przez Instytut Książki i „Rzeczpospolitą”. Ranking, w przeciwieństwie do wielu zestawień tego typu, nie jest układany według kryteriów częściowo subiektywnych, ale bazuje na twardych danych, takich jak liczba czytelników na 100 mieszkańców gminy, liczba wypożyczeń, wielkość księgozbioru, dostęp do internetu na miejscu czy dostępność księgozbioru on-line. Choć sama realizacja architektoniczna w Barcinie nie jest tak spektakularna, jak Stacja Kultury w Rumi, to nie jest przypadkiem, że modernizacja barcińskiej biblioteki również została dofinansowana w ramach programu Biblioteka+ Infrastruktura bibliotek, którego operatorem jest Instytut Książki, obecnie w ramach przyjętego w 2015 r. Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa.

Co dalej?

Znów odwołując się do wyników badań Biblioteki Narodowej trzeba podkreślić, że największy wpływ na poziom czytelnictwa ma otoczenie społeczne, w którym żyjemy. Jeżeli czytają rodzice, krewni i znajomi, znacząco wzrasta prawdopodobieństwo, że i my będziemy czytać. Wpływ ma również, co zrozumiałe, obecność i liczebność księgozbioru w domu rodzinnym. Innymi słowy zachęcanie w szkole, nawet podstawowej, jest już i tak spóźnione. Zachęty wobec dorosłych są niemal całkiem nieskuteczne, bowiem zmienną, która ma największy wpływ na wskaźnik czytelnictwa oraz na pozostanie wewnątrz kultury pisma, jest wskaźnik czytelnictwa… rodziców badanych. Według danych za 2017 r. czytanie książek deklaruje 82% Polaków pochodzących z rodzin czytających i tylko 13% z rodzin nieczytających.

Tymczasem, kiedy wreszcie dostrzeżono problem niskiego czytelnictwa, zaczęły powstawać kolejne programy, które de facto skierowane były wyłącznie lub głównie do osób, które i tak czytają książki. Osób znajdujących się „poza kulturą pisma” nie przekonają do czytania nowe książki w bibliotece publicznej, najbardziej choćby efektowny festiwal literacki, ani chwytliwa kampania medialna. Nie oznacza to, że nie należy tworzyć, wspierać i dotować tego typu działań – należy, ale ze świadomością, do jakiej grupy mogą one trafić.

Prawdziwym celem jest zatem poszerzenie funkcjonalności bibliotek o działania powiązane z życiem społecznym i przyczyniające się do budowy lokalnego społeczeństwa obywatelskiego.

Dlatego uruchomienie w 2011 r. wspomnianej już Biblioteki+ to pewien przełom, który pozwala zachować nadzieję na stopniowe zmiany stanu czytelnictwa. W pierwszej edycji programu (2011-2015) kwotą 150 mln zł dofinansowano budowę, rozbudowę lub modernizację 245 bibliotek w małych gminach. Drugie tyle środków zostanie rozdysponowanych do 2020 r. Co jednak istotne, gminy zgłaszające się do programu składają pewne zobowiązania wobec przeznaczenia swojej biblioteki, których wiarygodność jest oceniana podczas rozpatrywania wniosków, a z których kilka warto przytoczyć w całości:

  • Po zakończeniu zadania biblioteka będzie prowadziła zadania w ramach nowej oferty dla dzieci i młodzieży.
  • Po zakończeniu zadania biblioteka będzie prowadziła zadania wykraczające poza tradycyjne funkcje biblioteki, skierowane do zróżnicowanych grup (dzieci, młodzież, mieszkańcy w wieku produkcyjnym, seniorzy).
  • Po zakończeniu zadania biblioteka weźmie udział w lokalnym partnerstwie publiczno-społecznym na rzecz czytelnictwa, między innymi poprzez współpracę z lokalnymi organizacjami i mieszkańcami, a także w lokalnym partnerstwie z instytucjami publicznymi na rzecz czytelnictwa, między innymi poprzez współpracę ze szkołami.

Krótko mówiąc, mimo że program finansuje inwestycje materialne, to ma doprowadzić do poprawy miękkich wskaźników, przede wszystkim wzrostu atrakcyjności bibliotek rozumianych również jako miejsce integracji wspólnot w małych ośrodkach. Prawdziwym celem jest zatem poszerzenie funkcjonalności bibliotek o działania powiązane z życiem społecznym i przyczyniające się do budowy lokalnego społeczeństwa obywatelskiego. Nie tylko wprost czytelniczymi zachętami ma zbliżać wspólnotę do oferty biblioteki, pokazując przy okazji jej atrakcyjność i potencjał.

Druga edycja Biblioteki+ (2016-2020) cieszy się ogromnym powodzeniem – tylko w pierwszym naborze, realizowanym na przełomie 2015 i 2016 r. do programu zgłosiło się ponad 250 gmin. Jednak początki programu były, mówiąc delikatnie, mniej optymistyczne. Na początku funkcjonowania programu chętnych było tak niewielu, że Instytut Książki musiał przeprowadzać kilka naborów rocznie, żeby móc rozdysponować cały budżet. W pierwszych 6 (!) naborach do programu chętnych gmin było tak mało, że żaden poprawny formalnie wniosek nie został rozpatrzony negatywnie. Jest to rzecz zupełnie niespotykana w programach grantowych. W związku z tym tylko w 2011 r. ogłoszono 3 nabory, żeby rozdysponować zarezerwowane w budżecie środki.

Powodem wzrostu zainteresowania z pewnością był sukces dotychczasowych realizacji, być może również powstanie rankingu bibliotek dowartościowującego samorządowców rozumiejących znaczenie czytelnictwa, ale też kluczowa zmiana regulaminu – początkowo do ubiegania się o dotację uprawnione były gminy do 15 tys. mieszkańców. Obecnie do 50 tys. mieszkańców w przypadku gmin miejskich i nadal bez ograniczeń w odniesieniu do gmin wiejskich i miejsko-wiejskich.

Czy tego typu działania, wsparte innymi programami proczytelniczymi mogą przynieść szybkie i spektakularne efekty? Odpowiedź jest krótka: nie. Jednak trzeba próbować, jeśli chcemy być społeczeństwem wiedzy. Inaczej dominującą reakcją na propozycję lektury dłuższego tekstu będzie „tl;dr”, a społeczeństwo na zawsze pozostanie obywatelskie tylko w kolejnych dokumentach rządowych i marzeniach organizacji pozarządowych.


O autorze:

Marcin Hinz – antropolog kulturowy, badacz jakościowy. Zawodowo zajmuje się badaniami i doradztwem marketingowym. Wcześniej przez kilka lat związany z publicznymi instytucjami kultury. W latach 2012-2015 doradca ministra kultury.